piątek, 27 listopada 2009

dom zły

Premierowy pokaz, piątek godzina 18, jedno z popularnych kin sieciowych. Sala prawie pusta. Dosłownie obecnych na sali może z 10 osób. Reklamy. Ja nieco spóźniony. W półmroku sali kinowej ładuje się na miejsce. Sadowie się wygodnie kontynuując zażartą dyskusję na temat, którego już nie pamiętam. Reklamy. Starszy głos upomina by nie przeszkadzać. Reklamy... Wreszcie zaczyna się film...




[ W tym miejscu powinno nastąpić streszczenie fabuły, ale nie nastąpi. ]

W pewnym momencie film zaczął mi się trochę dłużyć i spojrzałem na zegarek... Wkrótce potem fabuła nabrała tempa, zaczęła wić się i gmatwać. Kończąc się niespodziewanie.

[ Koniec filmu ]

Zapalają się światła, publiczność pospiesznie opuszcza salę kinową, ja zaś zapadam się w fotel a wewnętrzny głos krzyczy ale co, że już? Nie, niemożliwe. Jak to? Dlaczego już koniec? Ja chce jeszcze, i jeszcze.

Osoby poszukujące lekkiej rozrywki z pewnością będą tym filmem rozczarowane - to nie "Zmierzch". Zawiodą się również osoby sugerujące się opinią, iż "Dom zły" to polskie "Fargo". Te dwa filmy poza zimową scenerią i morderstwem dokonanym z pobudek materialnych nie łączy nic więcej. No dobrze, można również wymienić postać ciężarnej policjantki ale na tym podobieństwa kończą się definitywnie.

Pierwszą rzeczą, jaka uderza jest wielowątkowość i niejednoznaczność scen. Rozmowa, kłótnia czy pojedyncze zdanie wypowiedziane na drugim planie, może mieć kluczowe znaczenie dla całego filmu. Wiele z wątków poruszonych w filmie nie zostaje rozwiązanych wraz z jego końcem. Zakończenie filmu pozostawia  niedosyt. Niedosyt, który zmusza do chwili zastanowienia. Smarzowski swym filmem nie daje do myślenia, on wręcz widza do niego zmusza. Pytanie "dlaczego?"/"jak to?" samo ciśnie się na usta. Jednak po krótkiej chwili wszystko zaczyna się układać a sceny luźno rozrzucone po całym filmie zaczynają składać się w zgrabną całość.

Podobnie jak w "Rewersie" Lankosza czas odgrywa bardzo ważną rolę. Informacja o tym, że mamy 1982 rok nie jest jedynie suchym faktem, jest pewnym bagażem, z którego istnienia powinniśmy sobie zdawać sprawę.

Muzyka stanowi ważna warstwę filmu. Słuchając zawodzenia saksofonu, trudno uciec od skojarzeń z  chocholim tańcem - tańcem inercji i dysfunkcji, zakłamania i zawiści. Choć czasem może męczyć znakomicie uzupełnia sceny, którym towarzyszy. W miejscu tym czas na  krótką dygresję: skoro widzę bohatera/bohaterkę wpadającego w szał lub miotającego się w alkoholowym upojeniu, to dlaczego muzyka ma tego nie odzwierciedlać? Nawet w sposób bardzo nachalny, czy wręcz wulgarny, atakując mój aparat kakofonią dźwięków. Fakt, można to zrobić, jak w większości produkcji, nienachalnie, w tle. Pytanie po co?

 W jednym z wywiadów Smarzowski powiedział, że seriale kręci dla kasy, filmy robi dla siebie. Wielkie dzięki, że są jeszcze tacy ludzie! Film zdecydowanie godny polecenia dla osób pragnących od filmu czegoś więcej jak tylko rozrywki; dla osób które chcą film przeżywać, a nie jedynie oglądać.