piątek, 26 lutego 2010

ateismus

Z niepoważnych rozważań nad rozlaną czekoladą...

PRZESŁANKA :

Nie da się ukryć, że Polska to kraj ludzi oddanych "jedynie słusznej" wierze katolickiej; ludzi bardzo w swej wierze pilnych. Dlatego też każda większa, czy też mniejsza organizacja skupiająca ludzi ma swego kapelana. Ma ją go żołnierze, policjanci, strażacy, posłowie, prezydent, pielęgniarki lekarze, ba, nawet klub piłkarskie...


KONKLUZJA :

By nie czuć się poszkodowanymi względem innych grup "społecznego nacisku", polscy ateiści - zło wcielone, w ujęciu wierzącej większości - celem poprawy swego publicznego wizerunku, również powinni powołać do życia instytucję Naczelnego Kapelana Polskich Ateistów oraz podległego mu Naczelnego Kapelana Polskich Agnostyków.

wtorek, 23 lutego 2010

ulverus

Nigdy nie należałem do grona "wiernych wyznawców" Ulvera, którego twórczość jest mi bliżej znana dopiero od dwóch lat. Powiem więcej, nawet w dniu samego koncertu nie byłem do końca przekonany, czy aby na pewno jestem we właściwym miejscu...


Supportem dla poniedziałkowego gigu były dwa bliżej mi nie znane zespoły. Pierwszy, Tides From Nebula, warszawska kapela grająca post rocka, rzekomo na światowym poziomie; kapela nie mająca podobnież, na zachód i wschód od Wisły żadnej konkurencji. Przyznam, że jak na klon God Is An Astronaut, to występ w miarę udany, jednak zabrakło w nim pierwiastka oryginalności, ale przynajmniej się chłopcy starali.


Braku oryginalności nie można za to zarzucić Void Ov Voices, który stanowił preludium do występu Ulvera. Void Ov Voices to - no właśnie, co ?? - to ciekawy i oryginalny projekt, kultowego w Black Metalowych kręgach, węgierskiego wokalisty Attilli Csihara; który wykorzystując walory swej nagłości wydobywa z siebie nieludzkie dźwięki. Dla wielu nie do zniesienia, ale polecam zobaczyć na żywo. Doświadczenie to niezwykle intrygujące, a miejscami nawet ciekawie interesujące. Jednak nie do wszystkich to przemawia. Powiem więcej, występ Attilii był w pewnym stopniu rekompensatą za brak utworów z płyty Kveldssanger.


Parę minut po 22.oo  Kristoffer Rygg, Jørn H. Sværen i Tore Ylwizake pojawili się na scenie. Nie będę rozwodził się nad niedociągnięciami technicznymi, ponieważ, aż tak wysublimowanym odbiorcą muzycznych przekazów na żywo nie jestem. Na koncertach nie rozkładam na czynniki pierwsze każdej nuty, czy też każdego, ledwie słyszalnego fałszu, szumu lub przesteru. Od momentu w którym zabrzmiały pierwsze dźwięki Eos, po ostatnie akordy Not Saved, Ulver pokazał wielką klasę. 


Klasą samą w sobie był też dobór utworów. Przy wyborze koncertowego repertuaru muzycy Ulvera skupili się głównie na swych wydaniach płytowych po roku 2000. Wielu "wiernych wyznawców" wybór ów mógł rozczarować, jednak nie można odmówić Norwegom braku spójności. 


Wartym podkreślenia jest fakt, że muzyka Ulvera w dużej mierze komponowana z pomocą komputerów i instrumentów elektronicznych, na koncercie odgrywana była nie tylko w postaci sampli. Aranżacja utworów takich jak Hallways of Always, czy też Porn Piece or the Scars of Cold Kisses nabrała nowego, wręcz tanecznego brzmienia, dzięki połamanym perkusyjnym rytmom Tomasa Pettersena. Ciekawym eksperymentem okazał się również angaż DJ, dzięki któremu Operator daleki był od swego płytowego pierwowzoru.


Od wielu lat nad norweskim zespołem unosi się aura niedostępności. Jednak Ulver zdecydował się przełamać ów stereotyp i po koncercie muzycy wyszli zza kulis, by rozdać parę autografów. Garm nie wydawał się z tego powodu specjalnie zadowolony, a najbardziej komunikatywną i chętną do społecznych interakcji osobą okazał się sesyjny perkusista Tomas Petttersen.



Śledząc wypowiedzi na różnych portalach społecznościowych dojść można do wniosku, że koncert Ulvera w krakowskim Klubie Studio był porażką lub, co najmniej, jednym wielkim nieporozumieniem.

Gros osób, które 22 lutego zdecydowały się nawiedzić krakowskie Studio rozwodzi się, a to nad fotografami, których było za dużo, a to nad tą częścią publiczności, która ciszy nie potrafiła zachować, czy też, nad tym wszystkim, którzy odważyli się podczas występu klaskać. Znalazła się też dość liczna grupa osób, którym nie podobało się, że zespół grał z sampli a wokalista miejscami nie trafiał z tonacją, co jest przecież faktem nie do przyjęcia, skoro to występ na żywo.

Przyznam, że jak na odbiór koncertu grupy, która po 15 latach scenicznego niebytu wyrusza w trasę, odwiedzając przy okazji nadwiślańską krainę, dziwnie czyta się takie opinie rzekomo prawdziwych fanów.

A jeśli przypadkiem chciałeś być na tym koncercie, i po zapoznaniu się z opiniami osób w nim uczestniczących, wydaje ci się, że niczego nie straciłeś, masz rację...

Tak ci się tylko wydaje.

Czy po takim występie można odczuwać niedosyt? 

Tak, można, ale jest to niedosyt pozytywny; niedosyt wywołujący uśmiech zadowolenia; niedosyt podsycający ciekawość; niedosyt stroniący od rozczarowania; niedosyt zaspokajający pragnienie.

Teraz już wiem, że w poniedziałkowy wieczór 22 lutego 2010 roku, byłem dokładnie tam, gdzie powinienem być.

Hail Ulver!

Ps. Tomas Pettersen to na pradę sympatyczny koleś.

poniedziałek, 15 lutego 2010

post factum valenticum

 

Gratuluję wszystkim bez wyjątku, bez podziału na płeć, wiek, pochodzenie, rasę, zaplecze polityczne, wierzących, czy też niewierzących; słowem wszystkim, którzy w dniu wczorajszym - celebrując jakże nasze święto - wysyłali esemesy z "wyznanio-życzeniami", by później móc oglądać swe wypocinki na ekranach swych telewizorów.

Było warto...? Czujecie się spełnieni...?

Na pewno tak, przecież nic nie brzmi tak szczerze, jak "anonimowe" wyznanie uczuć na ekranie telewizora, które może przeczytać praktycznie każdy, czy tego chce czy nie. 

Duma musi was rozpierać, przecież wzbiliście się na szczyty romantyzmu. 

Szczerze gratuluje wszystkim, którzy ów czyn popełnili. Ułańskiej fantazji i niezwykłej kreatywności na pewno wam nie brak. Oczywiście, nie możemy w miejscu tym zapomnieć, o jakże ważnym tego (jednego?) dnia w roku, romantyźmie.

Tak, dowiedliście, iż cech tych nie posiadacie za grosz. 

 Mało tego, dowiedliście ile tak naprawdę warte jest wasze uczucie. Dokładnie 2,49 plus VAT... Dobrze wam z tym...? W pracy było się czym pochwalić...?

Wykazaliście również, jak niepewnie czujecie się w waszych związkach. Trudno jakoś uwierzyć w szczere uczucia - w tym wypadku miłość (chyba?) - okazywane bliskiej osobie poprzez esemesa. 

Jakże wielu z was ogranicza okazywanie uczuć bliskiej osobie jedynie do tego dziwnie żałosnego dnia?

Po ilości wysłanych wiadomości, które skutecznie utrudniły mi odbiór, jakże upragnionych w niedzielny wieczór fal telewizyjnych, wnioskuję, że wielu. Przykre to, ale prawdziwe.

Nazwać to można jedynym znanym i pasującym tutaj określeniem - hipokryzja.

Dlatego też, życzę wam wszytkim głębokiego i długotrwałego kaca moralnego.

Na końcu specjalne podziękowania należą się wszystkim tym, którzy nie potrafili napisać, jakże często stosowanego w mowie i piśmie przysłówka "mój", nie popełniając błędu. 

Śmieszne to zarazem i tragiczne.

Jeśliby się dłużej nad tym zastanowić, to obraz społeczeństwa dyslektyków do najprzyjemniejszych nie należy.

PS. Wyrazy uznania należą się również dla stacji telewizyjnych, które zdecydowały się usługę "wyznanio-życzeniowych" esemesów wprowadzić. 

Nie ma to, jak naciągnąć biednych i niepewnych telewidzów. Skoro głupota nie boli, to czemu nie. 

Gratuluję również sprytu i niebanalnego podejścia specjalistom od marketingu. Przecież po to właśnie studiujecie. Pięć lat studiów by nauczyć się, jak zbijać kapitał na ludzkich ułomnościach..

niedziela, 14 lutego 2010

śmierć aktora

Z niepoważnych rozważań nad rozlaną czekoladą...

PRZESŁANKA:

W wieku 76 lat, w jednym z warszawskich szpitali, zmarł pewien znany polski aktor teatralny i filmowy. Śmieć ta skłoniła mnie do chwili głębszej zadumy i refleksji, z której zrodziła się poniższa myśl...


KONKLUZJA:

Skoro aktor ów nie żyje, to kto teraz w Złotopolicach będzie listy roznosił...?